Miałam dość bycia kurą domową, która tylko czeka, aż mąż wróci z pracy. Poszłam do sołtysa i przedstawiłam mu ofertę
Bycie kurą domową zaczęło mnie wykańczać. Gotowanie, sprzątanie, czekanie na męża wracającego z pracy – czułam się jak w pułapce bez wyjścia. Pewnego dnia postanowiłam to zmienić. Poszłam do sołtysa z propozycją, która mogła wywołać niemałe zamieszanie…
Mąż nie był zachwycony moim pomysłem, ale nie zamierzałam się poddawać. Sołtys zgodził się na coś, co wywołało w naszej wsi spore poruszenie. A to był dopiero początek…
Bycie kurą domową to nie życie
Każdy dzień wyglądał tak samo: śniadanie dla męża, obiad dla męża, kolacja dla męża. Między tym pranie, sprzątanie i poczucie, że moje życie zostało zredukowane do roli obsługi domowej. Gdy raz w miesiącu dostawałam pieniądze na zakupy, czułam się jak pracownik, który nie zasłużył na prawdziwe wynagrodzenie. „Masz to, co chciałaś, przecież mamy dom, spokój” – mówił mąż, gdy próbowałam poruszyć temat zmiany. Spokój? Raczej nudę i stagnację.
Pewnego dnia, patrząc na siebie w lustrze, stwierdziłam, że tak dalej być nie może. Związałam włosy, założyłam płaszcz i poszłam do sołtysa. Wszyscy we wsi wiedzieli, że pan Jerzy jest osobą otwartą na nowe pomysły, choć nie zawsze były one mile widziane przez innych mieszkańców.
Nieoczekiwana propozycja
„Panie Jerzy, chcę otworzyć w naszej wsi warsztat dla kobiet. Takie miejsce, gdzie będziemy mogły się spotykać, wymieniać pomysłami i uczyć się nowych rzeczy” – powiedziałam, stawiając na biurku wydrukowaną listę działań, jakie moglibyśmy realizować. Oczekiwałam sceptycyzmu, ale sołtys spojrzał na mnie z uśmiechem. „Wie pani, to nie jest taki głupi pomysł. Ale jak pani przekona resztę?” – zapytał.
Nie miałam pojęcia, że to dopiero początek trudnej drogi. Sołtys zgodził się udostępnić nieużywany budynek po starej szkole, ale tylko pod warunkiem, że uzyskam zgodę rady sołeckiej. A rada była znana z tego, że uwielbiała wszystko blokować.
Mąż kontra żona
Kiedy powiedziałam mężowi o moim planie, spojrzał na mnie jak na wariatkę. „Warsztat? Dla kogo? Dla ciebie i tych twoich koleżanek, które plotkują na przystanku? To strata czasu i pieniędzy” – rzucił, nie kryjąc irytacji. Byłam wściekła. Jak mógł tak po prostu skreślić coś, co dla mnie było tak ważne? „Może gdybyś spędzał więcej czasu ze mną, zamiast z kumplami, nie musiałabym szukać zajęcia!” – wykrzyczałam. Kłótnia była burzliwa, ale nie zamierzałam się poddać.
Walka o wsparcie
Przekonanie rady sołeckiej okazało się prawdziwym wyzwaniem. Jeden z członków, pan Antoni, stwierdził, że „kobiety powinny skupić się na rodzinie, a nie wymyślać głupoty”. Inni milczeli, jakby obawiali się jego gniewu. Postanowiłam działać na własną rękę. Zorganizowałam zebranie dla mieszkanek wsi i przedstawiłam swój pomysł. Ku mojemu zaskoczeniu wiele kobiet podzielało moje zdanie – były zmęczone codzienną rutyną i chciały czegoś więcej. Razem udałyśmy się na kolejne spotkanie z radą. Tym razem pan Antoni nie miał szans – miałyśmy liczebną przewagę.
Prawda wychodzi na jaw
Warsztat ruszył z wielkim sukcesem. Uczyłyśmy się rękodzieła, organizowałyśmy kiermasze i wspólnie zarabiałyśmy na sprzedaży naszych wyrobów. Pewnego dnia, podczas spotkania, do środka wszedł mój mąż. „Chciałem cię przeprosić. Nie wierzyłem, że możesz coś takiego osiągnąć” – powiedział, kładąc na stole bukiet kwiatów. Okazało się, że zmiana, której tak się bał, była najlepszym, co mogło nas spotkać. Zrozumiał, że moja potrzeba rozwoju nie była kaprysem, ale czymś, co wzbogaciło nas oboje.
Comments are closed.